Kiedyś, kilka lat temu, wybraliśmy się z mężem na wakacje na Mazury. Jeszcze wtedy byliśmy piękni i młodzi. Mieliśmy też różne szalone pomysły. Szczególnie mój mąż w nich celował. Wtedy postanowił zgłębić tajniki windsurfingu. Zawsze uwielbiał wodę i wszystko co po niej pływa. Ja niestety wodę uznaję tylko we własnej wannie, ewentualnie w płytkim basenie. Ale mąż chciał spróbować, więc oczywiście nie miałam nic przeciwko. Na naszym campingu była szkoła windsurfingu. Poszedł tam zapytać o szczegóły. Oczywiście nie było żadnych problemów, mógł zacząć naukę. Panowie byli bardzo mili i uprzejmi. Wiadomo, klient płaci, klient wymaga. Dali mu piankę i stosowną deskę. Przydzielili instruktora. Ten, najpierw pokazał jak się tego sprzętu używa i jak utrzymywać się na wodzie w pionowej pozycji. Niestety mężowi niezbyt to wychodziło. Co chwilę lądował w wodzie. Dobrze, że miał piankę, przynajmniej nie zmarzł. Nie będę nawet opisywać jego początkowych zmagań z tym sprzętem. Dla potomnych zostanie dokumentacja fotograficzna. Tak czy inaczej nauka skończyła się już po dwóch dniach. Mój mąż nie należy bowiem do osób cierpliwych. Nauczył się co prawda stać na desce, ale żagiel go pokonał. Postanowił, że spróbuje jednak czegoś innego. Już się boję.